BAŁKANY 2010 r.


Dzień 13 – Przemierzamy Albanię - Kruje


Dzisiejszy dzień przeznaczony był na przejazd przez Albanię i dojazd do Czarnogóry w takich godzinach, by udało się znaleźć nocleg w okolicach Budvy. Oczywiście życie, jak to ma w zwyczaju, potoczyło się troszkę inaczej.
Z Ochrydy wyjechaliśmy o godzinie 9:30, zaś na granicy z Albanią byliśmy już o 10.00. Od naszego gospodarza na odchodne uzyskaliśmy stosowny dokument potwierdzający pobyt u niego przez okres dwóch nocy, który mieliśmy okazać na granicy. Minęliśmy miasteczko Struga i jechaliśmy wzdłuż jeziora Ochrydzkiego. Zaskakującym było dla nas jak wiele meczetów jest w tej części, prawosławnej przecież, Macedonii. Granicę macedońsko - albańską przekraczaliśmy na przejściu w Perrenjas. Obyło się bez problemów, nie sprawdzano dokumentów potwierdzających zameldowanie w Macedonii, wszystko poszło sprawnie i już 17 minut później byliśmy w Albanii. Zupełnie inna procedura obowiązywała przy samochodach ciężarowych, każdy TIR był sprawdzany dokładnie przez celników, również przy użyciu lusterka na długim wysięgniku. Kontrolę tę można było jednak skrócić wręczając odpowiednią sumę pieniędzy, czego byliśmy naocznymi świadkami.
Po wjechaniu do Albanii już w pierwszej miejscowości zobaczyliśmy mnóstwo przydrożnych myjni samochodowych (lavazah). Spotkać je można na każdym kroku, w większości są to małe przydomowe przybytki posiadające na wyposażeniu jedynie wąż tryskający wodą, ale właściwie czego więcej potrzeba by umyć samochód. Szybko zorientowaliśmy się co jest powodem takiego stanu rzeczy. Otóż każdy mijający nas pojazd, nawet najbardziej wiekowy, wypucowany był do granic możliwości i lśnił w słońcu jakby dopiero co wyjechał z salonu. Albańczycy bardzo dbają w wygląd swoich samochodów. My z naszym - umęczonym już nieco podróżą - autem bardzo wyróżnialiśmy się z tłumu.

Przydomowa myjnia samochodowa
Albańska miejscowość

Kolejną charakterystyczną cechą Albanii jest obecność niezliczonej liczby samochodów marki Mercedes. Mieliśmy nawet zamiar policzyć ile takich zobaczymy, ale po przekroczeniu liczby 100 już w 3 lub 4 miejscowości daliśmy sobie spokój. Z naszych obserwacji wynikało, że 60-70% wszystkich samochodów w tym kraju ma charakterystyczny trójkątny znaczek.
Będąc w Albanii oprócz myjni i Mercedesów musieliśmy natrafić na bunkry. No i oczywiście natrafiliśmy. Były i duże i małe, porozrzucane po łąkach i polach, często zamienione na szopę czy budynek gospodarczy. Bunkry niewątpliwie są znakiem rozpoznawczym Albanii.

Najkrótsza droga na dotarcie do granicy z Czarnogórą wiodła nas przez stolicę Albanii. Od przejścia granicznego do Tirany mieliśmy do przejechania 103 km. Wystarczy powiedzieć, że droga ta zajęła nam 2,5 godziny ciągłej jazdy i jasnym staje się jakie napotkaliśmy warunki do podróżowania. Do miejscowości Elbassen były one całkiem niezłe, ale później odbiliśmy w kierunku Tirany i wjechaliśmy na górską drogę, która nie pozwalała na rozwinięcie wielkich prędkości. Mijając zakręt za zakrętem dotarliśmy do krawędzi góry i kilka minut jechaliśmy na wysokości chmur mając po swej prawej i lewej stronie kilkusetmetrowe przepaście. Widoki były nieziemskie.

Górska droga z Elbassen do Tirany

Dojechaliśmy wreszcie do Tirany. Na początku wszystko przebiegało zgodnie z planem tzn. wskazania nawigacji pokrywały się ze znakami. Ale nagle pojawił się problem - objazd. Skręciliśmy więc w boczne uliczki, jadąc zgodnie ze wskazówkami policjantów, ale ci w pewnym momencie skończyli kierować ruchem i zostaliśmy w centrum Tirany zdani na własne umiejętności i łut szczęścia. Nawigacja dysponowała tak marnymi mapami stolicy, jak i całego kraju, że nie mieliśmy co na nią liczyć. Jadąc na wyczucie dojechaliśmy do ogromnego placu, po którym według bliżej nieokreślonych zasad poruszały się samochody. Po chwili konsternacji zorientowaliśmy się, że to po prostu rondo, tyle, że każdy jeździ nim w kierunku, który mu pasuje. Ogólnie znaki drogowe i sygnalizację świetlną wszyscy, i kierowcy i piesi, traktowali tam wyłącznie jako delikatną sugestię i niekoniecznie się do nich stosowali. Stosowali się natomiast do zasady, kto jest głośniejszy ten jedzie i trąbili na wszystko i wszystkich, również w celach czysto towarzyskich pozdrawiając się nawzajem. Po 50 minutach udało się wyjechać z tej "miejskiej dżungli".
Z Tirany skierowaliśmy się w kierunku miasteczka Kruje, aby zobaczyć twierdzę albańskiego bohatera narodowego - Skanderberga, który zasłużył się w walkach z Imperium Osmańskim. Dotarliśmy tam posiłkując się wyłącznie mapą i własnym przekonaniem, że jedziemy we właściwym kierunku, bo gdy tylko zjechaliśmy z drogi krajowej nawigacja odmówiła współpracy. W Kruje zostawiliśmy samochód pod pomnikiem, a jakże, Skanderberga i ruszyliśmy w stronę twierdzy. Najpierw minęliśmy uroczą uliczkę ze sprzedawcami pamiątek, rękodzieła i oczywiście domowej rakiji, a wreszcie dotarliśmy na miejsce.
Twierdza Skanderbega składa się z budynku muzeum oraz z właściwych ruin. Muzeum w czasie naszej wizyty było zamknięte i chyba szykowane na przebycie jakiejś ważnej persony, bo napotkaliśmy patrole z psami i ogólnie wzmocnioną ochronę. Zajrzeliśmy więc w każdy zakątek ruin i wróciliśmy do miasta wypatrując miejsca, gdzie moglibyśmy zjeść obiad. Udało nam się znaleźć miły lokal z pysznym jedzeniem, gdzie zamówiliśmy zupy - tyrolską i orientalną (z limonką) oraz Koftę i shishkebab. Przy wyjeździe z Kruje utwierdziliśmy się w przekonaniu, że miasto szykuje się na przyjęcie jakiegoś ważnego dostojnika - każda ulica obstawiona była patrolem policyjnym.

Uliczka targowa na drodze do twierdzy (fot. M&M)
fot. M&M
Odbudowana twierdza Skanderberga w Kruje (Albania)
Pozostałości dawnej twierdzy Skanderberga (fot. M&M)
Indyki na ulicach Kruje
Shishkebab w restauracji w Kruje

Z Kruje udaliśmy się w kierunku miasta Szkodra. Jechaliśmy chyba nawet autostradą, bo droga była szeroka, wielopasmowa, z nową nawierzchnią, co jednak nie przeszkadzało niektórym poruszać się pod prąd. Szczególnie zszokował nas kombajn, którego kierowca nic sobie nie robił z obowiązującego kierunku ruchu i po prostu jechał tak jak było mu wygodnie. W Szkodrze dojeżdżamy do słynnego drewnianego mostu na rzece Buna - most jest jednokierunkowy, więc najpierw oczekujemy na naszą kolej, a potem wjeżdżamy na niego przy dźwiękach desek trzeszczących pod naporem kół. Za mostem natrafiliśmy na slumsy - pierwsze takie miejsce podczas naszego przejazdu przez Albanię.

Kolejka do wjazdu na słynny most na rzece Buna
Na drewnianym moście

O godzinie 18.30 dojeżdżamy do przejścia granicznego miedzy Albanią a Czarnogórą w Muroqan/Sukobin. To bardzo malutkie przejście, na tyle małe, że odprawa dla obu państw jest wspólna. Niestety opłaty już nie - za wyjazd z Albanii płacimy 2 euro, za wjazd do Czarnogóry - 10 euro.
Wjeżdżamy do Czarnogóry i kierujemy się w stronę Budvy. Mijamy słynną wyspę św. Stefana, ale z braku czasu oglądamy ją tylko z daleka. Do Budvy docieramy o godzinie 20.30 i od razu czujemy, że znalezienie o tej porze noclegu bez żadnych namiarów może nie być łatwe. Po 30 minutach szukania stwierdzamy, że nic z tego nie będzie i wyjeżdżamy z miasta w stronę Zatoki Kotorskiej. W między czasie zrobiło się ciemno i prawie podjęliśmy decyzję o nocowaniu na stacji benzynowej. W ramach planu ostatniej szansy skręciliśmy w stronę Radovici - wioski przy zatoce i tam zatrzymaliśmy się przy pierwszej lepszej restauracji pytając o ewentualne noclegi. Bingo! Okazało się, że ktoś zna kogoś kto zna kogoś kto ma wolne pokoje i za chwilę konwojowani przez właściciela jechaliśmy już w stronę naszych apartamentów. Trzeba przyznać, że były tak ukryte, że nie mielibyśmy szans sami na nie trafić. Na miejscu okazało się, że trafiliśmy w dziesiątkę, 30 euro za noc za super apartamenty.

Już w Czarnogórze
Wyspa św. Stefana




 
..::.. Wszystkie prawa zastrzeżone ..::.. Kopiowanie i wykorzystywanie treści oraz zdjęć zabronione ..::.. Kontakt ..::..